[wszystkie zdjęcia z tego wpisu plus inne bonusowe w lepszej jakości na flickr]
Po raz kolejny w Warszawie, po raz kolejny z aparatem. Moją jedyną wytyczną, jaką sobie postawiłem na te kilka dni, było to, żeby robić zdjęcia. Tak po prostu. Miałem ogromny zastój pod względem tworzenia, bo przez prawie miesiąc nie zrobiłem absolutnie żadnych zdjęć, nic nie namalowałem, no po prostu nic. Chciałem trochę odpocząć i złapać nowe inspiracje do działania. Efekt?
Wszystko to, co zamierzałem mi się udało. Wróciłem świeży i z głową pełną pomysłów na zdjęcia i na prace, a jednym z najważniejszych był blog, który właśnie czytasz.
A jak wyglądało te kilka dni?
Oczywiście, jeżeli w Warszawie, to tylko w duecie.
Codzienne czekanie na 33 w stronę Centrum.
O dziwo, główni rezydenci Łazienek także byli obecni pomimo mrozu.
Na Pradze odbył się nawet konkurs łyżwiarstwa na zamarzniętej kałuży.
ART HAS NO LIMITS. Znalezione podczas bezcelowego krążenia i trudno się z tym nie zgodzić. Bo co cię ogranicza, jeżeli nie ty sam?
Były także super spontaniczne sesje dla blogerek lifestyle’owych.
Pewnego wieczora padł pomysł, żeby jechać do Lublina. Następnego dnia raz, dwa, trzy, bilety kupione, 2,5 godziny w pociągu i jesteśmy na miejscu.
Przybyliśmy.
Koło domu Igora, jest jeden z najlepszych spotów na deskę, jakie widziałem w swoim życiu, czyli Plac Teatralny. W pełni legalny, ogromny, z masą możliwości.
Oczywiście przez swoje gapiostwo nie wpadłem na to, żeby zrobić zdjęcia samego miejsca, ale na Facebooku znalazłem nagrywkę Michał Mazur Official, która pokazuje zaledwie kilka opcji wykorzystania, a w tle przecież jeszcze mamy rząd murków z kątownikami. Poproszę więcej takich inicjatyw, bo jak widać, da się dogadać z miastem.
Igor, jako dobry gospodarz (i jeden z moich ulubionych artystów, którego działania można śledzić tu), zabrał nas na wystawę „Malarki” która właśnie odbywała się w lublińskim Centrum Kultury. Poniżej zobaczcie kilka zdjęć.
A przed samym centrum, brykają sobie skejty. Symbioza. Wszyscy jakoś współżyją razem i nikt sobie nie uprzykrza życia. Deskorolka jest tam traktowana jako jedna z części kultury, a nie jako banda dzieciaków (i nie tylko) niszcząca wszystko. Da się? Da się.
Po całym dniu wrażeń i pogaduch, czas było pożegnać Lublin. Szkoda, że tylko po jednym.
Cichy bohater powrotu to chłopak, który w naszym przedziale przez prawie połowę drogi grał na gitarze. Różnie to bywa z takimi „muzykami”, ale on bardzo pozytywnie nas zaskoczył i, mimo że grał nieznane nam utwory, to bardzo umilił nam drogę. Czasami warto wyjąć słuchawki z uszu i nie izolować się od wszystkiego.
Po powrocie było jeszcze strzelanko-łupanko Sylwestrowe.
Ola piroman, co się niczego nie boi. Niczego.
Z samego Sylwestra mam jeszcze całą kliszę zdjęć, których nie upublicznię i można się domyślić dlaczego.
Było fajnie, no ale kiedyś, ze smutkiem na twarzy, trzeba wrócić do domu.
Pora wrócić i działać. Działać, działać, działać.
Kończąc ten wpis, czytelniku tego bloga, jeżeli doczytałeś to do końca to:
PS.
A gdyby tak…
Elegancko, ale mały minus za brak fotek ze Sepluno na Grochowie.